strona 5 / 5
Po drugie – zdefiniowanie problemu jest kluczowe, by podjąć dalsze kroki. Nie wystarczy „wiedzieć” o co chodzi protestującym, trzeba o to zapytać i cierpliwie zdefiniować problem tak, by obie strony miały jego identyczną definicję. Na tym etapie przypomina to postępowanie w trakcie konfliktu danych, przy czym jest to w tym momencie jedynie narzędzie pozwalające na dalsze rozmowy w strefie konfliktu relacji lub wartości.
Po trzecie – jedna osoba nie poradzi sobie z przygotowaniem i prowadzeniem całości dialogu ze stroną społeczną. Musi mieć wsparcie zespołu, w którym będą się ścierały różne podejścia i poglądy: techniczny, ekonomiczny, społeczny, komunikacyjny, planistyczny. W ten sposób prowadzący czy prowadząca bezpośrednie rozmowy będą mieli możliwość wejścia w różne aspekty sprawy, zrozumienia źródła oczekiwań podnoszonych zarówno przez społeczną stronę konfliktu jak i powodów, dla których np. inwestor nie zgodzi się na realizację postulatów mieszkańców. Ta wiedza zabezpiecza przed zamknięciem się jedynie na tematyce, w której prowadzący dialog jest specjalistą i tym samym nie pozwoli uniknąć błędu oferowania nierealnych rozwiązań lub tych, które nie są oczekiwane i nie posuwają procesu naprzód. Pamiętać jednak trzeba, że prowadzący rozmowy ponoszą ostatecznie osobistą odpowiedzialność za przebieg dialogu – sprowadzanie ich do roli tuby głoszącej rozwiązania sprzeczne z ich przekonaniami czy wiedzą odbierze im wiarygodność i może zaprzepaścić proces. Posiadanie zespołu pozwoli, jeżeli jednak będzie to konieczne, na wprowadzenie innego jego członka na miejsce dotychczasowego lidera komunikacji. Korzyść więc z pracy zespołowej i w tym przypadku jest widoczna.
Zrealizowanie powyższych założeń pozwala nam rozpocząć proces rozmów. Ale co dalej? Jak wejść w rozmowę z kimś, kto krzyczy, płacze, wyzywa, obraża, grozi? Kimś, dla kogo jesteśmy wrogiem, intruzem, potencjalnym zabójcą, szkodnikiem… Przesada? Nie – to opis zachowań w trakcie spotkań, które prowadziłem lub w których uczestniczyłem pełniąc różne role. Opis wypowiedzi, które były kierowane do mnie lub moich współpracowników. Wypowiadali je ludzie na co dzień nie zachowujący się w ten sposób, często z grupy zawodów zaufania publicznego, którzy w obronie własnych wartości tracili dystans i zasady. Więc co wtedy? Odpowiedź jest banalnie prosta: warunkiem koniecznym jest dostrzec drugą stronę sporu jako podmiot a nie przedmiot, którym mogę manipulować i następnie znaleźć sposób by włączyć ten podmiot w proces rozwiązywania problemu na zasadach jasnych, zdefiniowanych publicznie oraz zgodnych z normami prawnymi i społecznymi. Ten sposób to partycypacja.
Wspomniałem powyżej o badaniach socjologicznych i psychologicznych syndromu NIMBY, które wskazują, iż jednym z jego źródeł jest potrzeba zachowania wpływu na przyszłość miejsca, które jest ważne dla osób stosujących tę argumentację. Poprzez partycypację społeczną, czyli włączenie zainteresowanych w proces decyzyjny, możemy zaspokoić tę potrzebę, a tym samym wyłączyć mechanizmy lęku związane z utratą kontroli nad naszym otoczeniem i naszą przyszłością. Partycypacja oznacza również konieczność zapoznania się z faktami, stanem wiedzy naukowej o danej sprawie, możliwościach i ograniczeniach technologii. Partycypacja pozwala stronie społecznej niejako wejść w rolę inwestora, projektanta czy technologa, co daje możliwość weryfikacji informacji i „danych” pochodzących z Internetu czy krążących w obiegowej opinii.
Powyższy opis partycypacji społecznej w procesie inwestycyjnym wydaje się wskazywać, że jest to narzędzie nieomal idealne – dlaczego więc nie jest powszechnie stosowane? No cóż, dla realizujących inwestycję jest często niewygodne i to w dwóch ważnych zakresach: ekonomicznym oraz prestiżowym. Dlaczego? Otóż partycypacja wymaga: wiedzy, czasu i pieniędzy oraz pokory. Wiedzy, bo sprawdzonych modeli partycypacyjnych dla inwestycji infrastrukturalnych jest kilka (np. PFR: Planning for real) i choć nie są bardzo skomplikowane to jednak wymagają przeszkolenia w ich stosowaniu. Czasu i pieniędzy, bo trzeba przygotować wariant bazowy, pozwalający na dyskusję ze stroną społeczną, potem go zwizualizować (w sposób wynikający z przyjętego modelu), przeprowadzić serię spotkań, analizować proponowane warianty, dokonać ewaluacji. To trwa: techniki planowania partycypacyjnego wymagają czasu liczonego nie w dniach, ale w tygodniach, a czas ten w inwestycji zawsze przekłada się na pieniądze (wydłużenie terminu realizacji zadania, koszt spotkań, analiz, etc.). Z drugiej strony, dobrze przeprowadzone konsultacje społeczne dają możliwość znalezienia bardziej efektywnych ekonomicznie i społecznie rozwiązań, pozwalają sprawniej prowadzić etap realizacji budowy, niwelują ryzyko opóźnień wynikających z protestów, ułatwiają negocjacje indywidualne z właścicielami. Niestety – często trudno jest przekonać do tej filozofii decydentów pracujących na twardych, finansowych danych i liczących każdy dzień harmonogramu, jednocześnie lekceważących przyszłe, czyli hipotetyczne, zagrożenia.
No i w końcu partycypacja wymaga pokory, z którą jest chyba najtrudniej… No bo jak to: strona społeczna wpada na rozwiązanie, którego nie przewidział doświadczony projektant, analityk, menedżer? Ucząca się organizacja to doceni, ale zazwyczaj dominuje obawa, że przyniesienie do macierzystej firmy nowego, lepszego rozwiązania, pochodzącego od strony społecznej, może podważyć nasz wizerunek w organizacji. I to często jest jedną z ważniejszych przyczyn, dla których szefowie projektów nie przepadają za propozycją włączenia modeli partycypacyjnych do etapu projektowania inwestycji. A jednak, w mojej ocenie, warto być upartym orędownikiem tej metody i przekonywać do niej decydentów, bo po prostu w nowoczesnym, demokratycznym i świadomym swych praw społeczeństwie innej drogi nie ma. I raczej nie będzie.